18/01/21

Rozdział XXXIII

 

Dni mijały, a ja coraz bardziej zastanawiałam się czy to wszystko ma jakiś większy sens. Mia nie odezwała się do nas słowem. Najprawdopodobniej nie chciała się odzywać. Louis powiedział, że wzięła urlop. Nikt nie miał z nią kontaktu. Tata próbuje mi przemówić, że dla niej też nie jest to prosta sytuacja – jakbym o tym nie wiedziała. Jednak serce chciało wiedzieć czy wszystko u niej w porządku. Na pewno nie tylko moje. Widziałam jak tata spogląda na komórkę. Może mi wmawiać, że o tym nie myśli, ale ja wiem, że prawda jest zupełnie inna.

- Angie Maslow – powiedziała nauczycielka biologii. – Zadałam ci pytanie, odpowiedź na nie.

- Po pierwsze, Amy Maslow, pani profesor. Po drugie, kariotyp to zestaw chromosomów charakterystycznych dla komórki somatycznej danego organizmu – nauczycielka spojrzała na mnie i sama chyba nie wiedziała, co powiedzieć. Nie spodziewała się ze z moich ust mogą paść tak mądre słowa.

- Jestem pod wrażeniem – powiedziała po chwili. – Nauczyłaś się w końcu czegoś.

- Mus to mus, pani profesor. Chciałabym jednak skończyć tę klasę – uśmiechnęłam się pod nosem. – A poza tym nie chcę pani już więcej denerwować. Muszę się pilnie uczyć.

- To może chciałabyś odpowiedzieć jeszcze na kilka moich pytań? Oczywiście wstawię ci pozytywną ocenę, jeśli odpowiesz poprawnie.

- Z wielką przyjemnością – wiedziałam, że muszę jej lizać dupsko, bo inaczej nie przepuści mnie do kolejnej klasy, a jeśli uczyłam się z Louisem, to może do czegoś ta wiedza się przyda.

Z perspektywy Jamesa

Po raz setny spojrzałem na komórkę. Nawet nie daje znaku życia. Nie chciałem do niej dzwonić, bo nie wiedziałem, czy w ogóle wypada. Napisałem jej kilka krótkich smsów, ale na żaden nie odpisała. Nie ukrywam, martwiłem się o nią. W końcu była moją żoną, nawet jeśli nie dopuszczała tego do myśli… a ja nie mogłem jeść, ani spać. Non stop myślałem o niej. Znów zachowuje się tak, jak wtedy, gdy ją poznałem. Straciłem dla niej głowę. Nigdy nie spodziewałem się, że można kogoś pokochać tak szybko i tak mocno. Była dla mnie całym światem i chciałem, żeby już zawsze nim była. Nadal tego chcę, mimo upływu lat i straceniu tak wielu okazji, do wspólnego szczęścia – chcę tego. Chcę zestarzeć się z nią, doczekać się wnuków. Był po prostu szczęśliwy u boku najwspanialszej kobiety na świecie.

Nagle ktoś przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka – to była moja matka. Nie wiem czego ona tutaj szuka.

- Co tu robisz? – zapytałem.

- Nie marudź tylko się ubieraj – warknęła na mnie.

- Po co? – zapytałem zdziwiony.

- Umówiłam cię na randkę, jak sam nie potrafisz. Opłakujesz nadal tą pożal się Boże, swoją żonę, nie wiadomo po co – spojrzałem na nią i niedowierzałem. Już wiele razy mówili mi, że moja matka zachowuje się skandalicznie, ale pochłonięty stałą żałobą, nawet tego nie zauważyłem… a w tym momencie mnie olśniło.

- Wyjdź – powiedziałem stanowczo. – Wyjdź i nie wracaj, póki nie nauczysz się szanować uczuć innych ludzi.

- Synu – pisnęła oburzona – jak możesz traktować tak własną matkę?!

- A jak ty możesz traktować w ten sposób własne dziecko, które straciło najważniejszą osobę? No jak?

- Nie była ciebie warta. Młoda smarkula, której zależało tylko na kasie. Złapała cię na dziecko, a ty głupi wychowujesz tego bękarta. Nawet nie masz pewności czy ten rozwydrzony bachor jest twój.

- Milcz! – krzyknąłem. – Nie chciałaś jej poznać. Nie wiesz nawet jaka była. Miała w sobie tyle dobroci, była najwspanialsza na świecie – warknąłem. – Do twojej wiadomości – powiedziałem po chwili – ona żyje i na twoje nieszczęście w końcu tutaj wróci.

- Synu, czas chyba iść do psychiatry, jeśli uważasz, że ludzie potrafią ożyć po tylu latach – zaśmiała się, a ja już nie wytrzymałem. Wystawiłem ją za drzwi. Nie mogłem już jej więcej słuchać. Mimo, że była moją matką, nie potrafiłem zrozumieć jak można tak bardzo nienawidzić innych.

Usiadłem na kanapie i zacząłem głęboko oddychać. Musiałem się uspokoić, póki jeszcze miałem siłę i resztki silnej woli, aby jej nie zabić. Chwilę dobijała się do drzwi, ale po chwili odpuściła i odeszła. Nagle znów ktoś włożył klucz do zamka i otworzył drzwi.

- Mówiłem ci, żebyś odeszła! – krzyknąłem zanim się odwróciłem, ale gdy już to zrobiłem ujrzałem, że to nie była moja matka, to była Amy.

- Zrobiłam coś złego? – zapytała przestraszona.

- Nie kochanie – usiadłem z powrotem na kanapie – po prostu się pomyliłem… ale nie mówmy o tym – odetchnąłem głośno. – Jak było w szkole?

- Dobrze – uśmiechnęła się i usiadła obok. – Pani od biologii powiedziała, że jak tak dalej pójdzie to będę studiować razem z Lou – zaśmiała się słodko. Dawno nie widziałem ją w tak dobrym humorze. Zaczęła mi opowiadać jak powoli poprawia oceny. Buzia jej się nie zamykała, ani nie znikał jej z ust ten cudowny uśmiech. Byłem z niej taki dumny. Nagle znalazła wenę, chciała tego, nie musiałem jej przymuszać. Znów nabrała ochoty, aby się postarać. Znów wróciła moja Amy, dawna, kochana Amy. Może jednak młody Croven dobrze na nią działa? – Słuchasz mnie w ogóle? – zaśmiała się po chwili.

- Tak córeczko, przepraszam – przytuliłem ją delikatnie. – Bardzo się cieszę, że coraz lepiej ci idzie w szkole.

- Ja też tato – wstała z kanapy i zaczęła iść po schodach do swojego pokoju. Nagle zatrzymała się i odwróciła do mnie – i wiesz co?

- Co takiego?

- Nauka nie jest wcale taka zła – zachichotała i uciekła na górę.

- Nawet nie wiesz jak wspaniale to słyszeć – szepnąłem do siebie i położyłem się na kanapie. Spojrzałem w sufit. Mimo tego, że moja rodzicielka mnie zdenerwowała, emocje jakoś szybko odeszły. Najważniejsze, że Amy sobie radzi. Najważniejsze, że w końcu wszystko wychodzi na prostą.